sobota, 14 lutego 2015

Rozdział II: Kamienie Darowane (Raysa)

- Wszyscy dobrze wiemy, że Kamienie Darowane – jak sama nazwa wskazuje – są darami, darami od pięciu bogów – zaczęła wysoka dziewczyna o dość ekscentrycznej fryzurze, przemawiając w stronę zgromadzonych na sali entuzjastów nauki. – Wielu spośród tu obecnych nie zgadza się ze mną w tej kwestii, wierzę jednak, że do Kamieni Darowanych należą także abharydy, pozostałość po Władcy Życia i Śmierci. Choć przed laty ich złoża zostały wyczerpane, a póki co nie odkryto nowych, znaczyły bardzo dużo pod względem choćby wojskowym. – Obejrzała się uważnie po głowach tutejszej biblioteki i uśmiechnęła lekko pod nosem, widząc, że tym razem nie wywołała oburzenia swoimi ostatnimi słowami. Wcześniej już w tej części wykładu zaczynało się robić niewesoło. – Tak więc mamy sześć darów od sześciu bogów. Eldur przekazał nam Języki Płomieni, Vatna oddała Serca Mórz, Vindur pozostawił po sobie Węzły, Rokkard utworzył złoża Płuc Ziemi, a Ys – Bryły… No i oczywiście Lifio, który według mojej teorii odpowiada za abharydy, choć jak już mówiłam, w naszym gronie pozostaje to kwestią sporną. – Ponownie odpowiedziało jej milczenie. Ostatnio dziewczynie szło coraz lepiej. – Pierwszych pięciu używamy do rozwoju i usprawniania naszej gospodarki. Przykładowo Języki Płomieni znacząco wspomagają procesy hutnicze, a Płuca Ziemi stapiane z ostrzami kilofów zauważalnie wpływają na ich wytrzymałość. Poza tym, pomimo ogromnych korzyści płynących z ich stosowania, Kamienie Darowane są banalnie proste w użyciu. Pozwolę sobie zaprezentować to za pomocą mojej tablicy.
Kiwnęła ręką na pracownika biblioteki, a ten po chwili podjechał do mównicy stojakiem. Kiedy dziewczyna podziękowała mu skinieniem głowy i słodkim uśmiechem, nastolatek się zarumienił i szybko wrócił na swoje stanowisko. Choć świadoma własnej urody, ta niezręczna dla niego sytuacja i tak mile połechtała jej ego. Zresztą trudno było się chłopakowi dziwić. Wielu mężczyzn oglądało się za uczoną na ulicy, chciwymi spojrzeniami prześlizgując się po długich nogach i zgrabnej sylwetce o odpowiednio zaokrąglonych kształtach. Co ciekawe, długie, farbowane na srebrny kolor, włosy raczej nie odstraszały adoratorów, a nawet wręcz przeciwnie – przyciągały do niej poszukiwaczy nowości. Zwłaszcza ze względu na efekt, jaki tworzyły w połączeniu z lekko zmrużonymi szarymi oczami, delikatnym uśmieszkiem i diamentową kolią wiszącą na szyi.
Usłyszała dobiegające z ławek chrząknięcia, więc szybko wyciągnęła przygotowaną zawczasu tablicę z ilustracjami i ułożyła ją w odpowiednim miejscu, tak aby była dobrze widoczna dla zebranych, po czym sięgnęła po wskaźnik.
- Pierwszym etapem przygotowania średnio zamożnego kowala do swojej działalności jest budowa pieca hutniczego z otworem znajdującym się tuż nad paleniskiem, w którym później umieści on Język Płomieni – powiedziała, wskazawszy na odpowiedni obrazek. – Drugi etap to właśnie wspomniane przed chwilą położenie Kamienia Darowanego na swoim miejscu i zabezpieczenie otworu metalową zasłoną. Taki oto piec jest już całkowicie przystosowany do współczesnych wymogów kuźniczych, co znaczy, że kowal może rozpocząć swoją pracę. Jak dobrze wiemy, efektywność zwiększa się w ten sposób o kilkaset procent, gdyż wystarczy, że płomienie choćby musną Język, a temperatura gwałtownie skoczy w górę, obniżając czas przetapiania rudy do minimum.
Złożyła wskaźnik i znowu machnęła na asystenta, który natychmiast podbiegł i zabrał stojak. Tym razem starał się w ogóle na nią nie patrzeć, choć dziewczynie wydawało się, że zauważyła na jego twarzy rumieniec.
- Działania Kamieni Darowanych – podjęła ponownie wykład – nie da się wytłumaczyć naukowo, co jest najlepszym dowodem na boskie pochodzenie minerałów. Jednakże wykorzystywanie zaledwie skrawka ich potencjału to - w mniemaniu moim, jak i każdego zdroworozsądkowego człowieka – coś, co zakrawa wręcz o herezję. – Tym razem część widowni nie przyjęła jej słów ze spokojem. Usłyszała, jak kilka osób gwałtownie wciągnęło powietrze, a twarze i tak podstarzałych badaczy w jeszcze większym stopniu pokryły zmarszczki. – Skoro bowiem Kamienie oddziaływają na maszyny samoistnie, bez jakiejkolwiek ingerencji sił zewnętrznych, czyż nie wpływałyby korzystnie także na istoty żywe? Co więcej, moje słowa nie stanowią wyłącznie przypuszczenia. Nie wysuwam hipotezy, gdyż już dawno prawdę tę udowodniono, o czym można wyczytać z kronik napisanych przed rządami króla Kendriana Zbawiciela. Tak, niegdyś Kamienie Darowane służyły ludziom nie tylko do zwiększania efektywności ich konstrukcji, ale również jako swego typu magiczne artefakty o potężnych mocach. – Parsknięcia i ciche chichoty wypełniły salę. Gdyby Skerth, jeden z biegłych, a przy okazji jej najzagorzalszy przeciwnik światopoglądowy, postanowił się wtedy odezwać, znowu zostałaby zagłuszona. Jednak ten zamknął po chwili usta, jakby uznał, że da uczonej jeszcze trochę czasu, zanim postanowi gwałtownie zakończyć jej wykład. Bardzo miło z jego strony. – A jak wyglądały te moce? – wznowiła przemówienie, podnosząc nieco głos, by dać słuchaczom sygnał, że powinni już się uciszyć. – Podania mówią o ludziach pływających po niebie na falach utworzonych z wiatru, za którymi ciągnęły się ogony jesiennych liści. O żywych, niemalże niezniszczalnych golemach, będących w stanie przyjąć na siebie setki uderzeń. O oddychających wodą pływakach, o połykaczach ognia…
- Tych ostatnio możemy zobaczyć nawet teraz – zdecydował się w końcu wtrącić Skerth z typowym dla siebie przekąsem w głosie i pogardliwym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Nienawidziła sposobu, w jaki wykrzywiały się wtedy jego wargi. Co prawda, nienawiść do tego mężczyzny przejawiała się także pod wieloma innymi aspektami, ale to szczególnie ją denerwowało. Tenże uśmiech w połączeniu z teraz siwiejącym, a wcześniej czarnym jak smoła, wąsem budził w niej żądzę mordu. – Występują u boku innych dziwadeł w okolicznym cyrku. Nie sądzę, że ich niewątpliwy talent ma podłoże magiczne, ale jeśli tak, to być może tam powinnaś poszukać inspiracji, panno Raysolline.
Po sali przeszedł szmer cichych śmiechów. Raysa zarumieniła się lekko, jednak zamarkowała zmianę zabarwienia twarzy głośnym kaszlem, który miał też na celu uciszenie publiczności. Właśnie się zaczynało. Wchodziła w etap wykładu prędzej czy później kończący się jej porażką, utratą zainteresowania wśród słuchaczy i licznymi drwinami padającymi z ust Skertha oraz kilku owieczek z jego grona adoratorów. Mimo to – niczym praktykująca masochistka – brnęła dalej przez szlak z potłuczonego szkła, zamiast po prostu zawrócić.
- Jak już wspomniałam, chociaż korzyści z używania Kamieni Darowanych na samych sobie były niewątpliwe, król Kendrian zabronił tego w najważniejszym z dekretów wydanych po Oczyszczeniu, podając za powód przyzwanie upiorów, do jakiego doszło za sprawą nadużywania magicznych mocy minerałów. W tym momencie jestem zmuszona zboczyć na chwilę ze ścieżki prawdy i wystosować hipotezę, jakiej to – póki co – nie udało mi się w żaden sposób udowodnić. Otóż moim zdaniem Kendrian Zbawiciel i jego doradcy błędnie zinterpretowali genezę powstania upiorów. – Uważnie obserwowała reakcje publiczności. To była pierwsza myśl w dzisiejszym wykładzie, której nigdy wcześniej nie wygłosiła jawnie. Starała się dawkować informacje powoli, przyzwyczajać badaczy do swoich niecodziennych poglądów. Najczęściej zbywano ją pogardliwymi spojrzeniami, ignorowano albo wyśmiewano, jak robił to Skerth. Tym razem jednak postawiła na naprawdę kontrowersyjne słowa. Zgodnie z przewidywaniami, zobaczyła więc szok, a nawet oskarżenie o zdradę na twarzach słuchaczy. – Nie sądzę, aby dary bogów żywiołów miały cokolwiek wspólnego z pojawieniem się zjaw. Na Tronie Śmierci zasiada tylko jeden z nich – Lifio – i myślę, że to właśnie abharydy oraz idąca za nimi ingerencja w bieg ludzkiego życia stały się przyczyną sprowadzenia do naszego świata tych niematerialnych istot.
Zapanowała cisza. Raysa przełknęła ślinę ze zdenerwowania. To dziwne, pomyślała. Wcześniej nie miałam wrażenia, że jest tu tak gorąco.
Upiorne milczenie przerwało w końcu skrzypienie, jakie wydało z siebie krzesło, kiedy podstarzały biegły Orlas, mężczyzna z postrzępioną brodą, lśniącą łysiną tu i ówdzie poprzerywaną małymi kępkami białych włosów i twarzą pełną zmarszczek, wychylił się do przodu i spojrzał uważnie w oczy uczonej.
- Mam nadzieję, że to wszystko, co dzisiaj dla nas zaplanowałaś…
- Tak, to tyle z mojej strony.
- …bo, jak pewnie sama rozumiesz, wyraziłaś dość… niejednoznaczny pogląd, który teraz należy poddać dyskusji.
- Niejednoznaczny? – zapytał z niedowierzaniem obeznany Hundert, za przykładem Orlasa również wychylając się do przodu. – Według mnie jej słowa stanowiły połączenie bluźnierstwa ze zdradą stanu, a w dekrecie, który odważyła się zmieszać z błotem uczona Raysa, król Kendrian wyraźnie zaznaczył, jak powinno się karać tego typu zbrodnie.
- Bez przesady, drogi przyjacielu – zaczął Skerth, uśmiechając się słodko. W przeciwieństwie do pozostałych nie napiął wszystkich mięśni w akcie zdenerwowania. Wręcz przeciwnie – wyciągnął się beztrosko na swoim miejscu. Sprowadzanie idei głoszonych przez Raysę do poziomu gruntu niewątpliwie nadawało sens jego życiu. – Tu obecna młoda badaczka nie jest przestępczynią, o co ją oskarżyłeś. To po prostu kolejna chorobliwie ambitna dziewczynka o zdecydowanie za wysokim ego, zaślepiona pierwszymi wnioskami, fałszywymi, należy dodać, do których doszła w swoim krótkim życiu. Kiedyś będzie się z tego śmiać, jednak teraz musimy pomóc jej zejść ze ścieżki młodzieńczych marzeń i wrócić na drogę nauki. – Spiorunowała go spojrzeniem, a Skerth odwdzięczył się jej szyderczym wykrzywieniem warg. Chciał sprawić, by inni badacze postrzegali ją jako obłąkaną. – Wszyscy zaczynaliśmy w podobny sposób.
- Jak możesz porównywać nasze początki do tego, co ona wygaduje? Nigdy nie podważaliśmy fundamentów wiary, nie poddawaliśmy w wątpliwość osądów władców. Jesteśmy głosicielami prawdy, nie szerzycielami wątpliwości!
- Podchodzisz do życia wyjątkowo fatalistycznie, jak na głosiciela prawdy, obeznany Hundercie. – Kilka osób zaśmiało się w odpowiedzi na słowa Skertha, a sam rozmówca zrobił się czerwony jak burak. – Pozwól mi jednak rozwiać wątpliwości panny Raysy, żeby nigdy więcej nie musiała ich szerzyć. – Usadowił się na krześle nieco dostojniej, by podkreślić powagę sytuacji i skierował spojrzenie na uczoną. – A więc zaczynamy… Gdzie znalazła panna informacje o wykorzystywaniu Kamieni Darowanych bezpośrednio na ludziach?
- W wielu legendach i podaniach ludowych przewija się motyw nadludzi…
- Nie mówię o opowieściach, w których występują również smoki i hydry – zadrwił Skerth. – Potrzebujemy konkretów, rzetelnych źródeł.
- Znalazłam informacje o takim wykorzystaniu Kamieni Darowanych w kronikach Gunderwalta i Zakariisa.
- A czy to przypadkiem nie ci sami kronikarze, którzy w swoich pracach wspominają o istnieniu podanych przeze mnie mitycznych stworzeń? – zapytał z przekąsem. - Jeśli dobrze pamiętam, Gunderwalt pisał też o udanej próbie obrony Proves Heyti przez pięćdziesięciu piechurów i ich dowódcę, Hayrisha Roseta. Być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że według danych zaprezentowanych przez Gunderwalta bohaterscy obrońcy stawili czoła dwudziestotysięcznej armii konnej w polu. Tymczasem Zakariis w każdej przedmowie dobitnie podkreślał, jakoby wszyscy władcy pochodzili od bogów, a konkretniej – byli ich pierworodnymi synami. Czy to są rzetelne źródła informacji, panno Raysolline? – Dziewczyna zarumieniła się po raz kolejny. – Jak widać, chociaż obaj kronikarze spisali niewątpliwie dużo istotnych faktów, które pomogły współczesnym historykom w ułożeniu spójnego planu wydarzeń z czasów przed królem Kendrianem Zbawicielem, to mieli również skłonność do ubarwiania niektórych opowieści, by uczynić przeszłość ciekawszą.
Założył nogę na nogę i przez dłuższą chwilę pozwolił sobie na pełną napięcia ciszę. Nikt w tym czasie nie chrząknął ani nie zmienił pozycji. Wszyscy czekali spokojnie, aż Skerth wznowi swój wywód. Biegły miał dar mówcy, którego nie mogła zakwestionować.
- Wspomniałaś o dekrecie przeciwko personalnemu używaniu Kamieni Darowanych, którego przyczyną było przyzwanie upiorów. Otóż wybitni badacze już jakiś czas temu zauważyli, że prawdopodobnie mieliśmy tu do czynienia ze sprytnym posunięciem Kendriana, mającym na celu zapobieżenie dalszym samobójstwom i samookaleczeniom, do jakich doszło z powodu błędnych przekonań. W czasie Nocy Strachów odprawiano bowiem liczne rytuały o wątpliwych mocach. Jeśli wierzyć statystykom, tyle samo ludzi ginęło opętanych przez upiory, jak i poprzez na przykład połknięcie skruszonych Języków Płomieni, które następnie wypalały im wnętrzności. Bez względu na to, jak niedorzeczne były zapewnienia upadłych kapłanów, zrozpaczeni mieszkańcy wierzyli w to, że próby się powiodą, a konsumpcja Kamieni zapewni im ochronę przed zjawami. Należało zrobić coś, by powstrzymać falę przypadkowych śmierci i król Kendrian postanowił naprowadzić wierzących na mniej destrukcyjną ścieżkę. O aspektach moralnych tej manipulacji można spekulować, ale nie da się zaprzeczyć jej skuteczności. Liczba samobójstw popełnianych za pomocą minerałów spadła niemalże do zera po wydaniu dekretu. – Wychylił się do przodu, a na jego twarzy zakwitł drwiący uśmiech. – Czy ci badacze nie mogli mieć racji, panno Raysolline? Panno Raysolline?
- Tak, mogli – odparła z goryczą.
Skerth rozłożył ręce w geście triumfu i zwrócił się w stronę Hunderta.
- Widzisz, drogi obeznany? Młoda uczona nie jest heretyczką, a po prostu brak jej doświadczenia.
Obeznany Hundert kiwnął zgodnie głową.
- Masz rację. Wybacz, uczona Raysolline… Źle cię osądziłem.
Raysa westchnęła z rezygnacją. Świetnie, po prostu świetnie. Skerth obrócił wszystkie jej słowa w bredzenie ignorantki, a inni badacze przeprosili za to, że uznali je za nawoływanie do zdrady stanu. To chyba największy sukces uczonej od czasu zdania pierwszych egzaminów na najwyższą notę. Czy ten dzień mógł skończyć się lepiej?
- Myślę, że biegły Skerth zakończył temat i pozbył się wszelkich wątpliwości, jakie mogły wyniknąć z powodu wykładu uczonej Raysolline, tak więc spotkanie uważam za zakończone – powiedział Orlas. - Do zobaczenia w przyszłym miesiącu.
Aulę wypełniły głośne rozmowy. Wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia, ale Raysa stała jeszcze przez chwilę na mównicy, wpatrując się bezmyślnie w widownię. Mrugnęła dopiero, kiedy poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu i gwałtownie obróciła głowę do tyłu.
Defford. Oczywiście.
- Powinniśmy się zbierać, panienko – zaczął swoim cichym, łagodnym głosem. – Nic tu po nas.
Raysa pokiwała powoli głową i wzięła się za pakowanie swoich rzeczy do torby.
- Przepraszam, zamyśliłam się.
- Nic nie szkodzi – mruknął i zabrał od niej cięższe przedmioty, by ułożyć je na wózku. Defford był jej prywatnym strażnikiem, a przy okazji najbliższym przyjacielem. Czterdziestoletni żołnierz nie należał może do najwyższych, jednak wzbudzał szacunek krępą, umięśnioną sylwetką i przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu. – To był wspaniały wykład – dodał po chwili.
- No jasne – prychnęła. – Publicznie uznano mnie za idiotkę i wrzucono moje słowa do tej samej półki, w której lądują brednie wypowiadane przez pacjentów szpitali psychiatrycznych.
- Mimo wszystko przerwano ci tylko raz. Wcześniej zdarzało się to nagminnie, a to można uznać za pewien postęp.
- Wolałabym jednak zobaczyć jakieś pozytywne skutki moich postępów… Chociaż sama nie wiem, do kogo mam pretensje. Przecież od początku wiedziałam, w co się pakuję.
- Niepotrzebnie obwiniasz samą siebie – stwierdził Defford. – Z góry zakładasz, że umysły innych badaczy są równie elastyczne, jak twój i potrafią przyjąć do wiadomości istnienie sił nadnaturalnych, które mogłyby zostać użyte na ludziach. Większość biegłych to zatwardziali konserwatyści i będą przeczyć wszystkiemu, co powiesz, choćby po to, by nie burzyć swojego kamiennego światopoglądu.
Raysa uśmiechnęła się delikatnie.
- Ty także niegdyś do nich należałeś, Deffordzie.
- Ale ja widziałem nieco więcej niż oni – skontrował strażnik. Umieścił ostatnią rzecz na wózku i wyprostował się, patrząc jej w oczy. – To wszystko, możemy ruszać.
Jeszcze raz spojrzała na grupę starych pryków, dyskutujących teraz we własnym gronie i śmiejących się ze swoich antycznych dowcipów, po czym kiwnęła głową  i skierowała się w stronę wyjścia. Przekroczyła próg jako pierwsza. Tuż po niej wyszedł Defford, ciągnąc za sobą wózek wypełniony po brzegi przeróżnymi narzędziami naukowymi. Nie zamknął za sobą drzwi, przyzwyczajony do pobytu w ich prywatnej kwaterze. Także Raysa nie wróciła się, by zrobić to za niego. Uśmiechnęła się tylko, a Węzeł, sprytnie ukryty wśród diamentów wypełniających jej kolię, rozbłysnął lekko, reagując na wysyłane impulsy. Delikatny podmuch wiatru, jaki wytworzył się nagle w korytarzu, zatrzasnął je bezgłośnie, przy okazji artystycznie rozwiewającej włosy uczonej.
Nikt nie wmówi jej, że magiczne moce pochodzące z Kamieni są przekleństwem.

niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział I: Próba (Terk)

Stado ptaków minęło Góry Graniczne, zachowując stosowną odległość od ich zboczy. Musiały nadłożyć sporo drogi, aby bezpiecznie przefrunąć obok olbrzymich skalnych mas, ale w ten sposób nie ryzykowały utraty tlenu. Powietrze na wysokościach bywało dosyć zdradliwe, a gatunek zmuszony do corocznej emigracji na południe w celu ucieczki przed zimą nie był wystarczająco wytrzymały, żeby tam przetrwać. Pomijając, oczywiście, kwestię drapieżników żerujących na swoich niewielkich pobratymcach.
Zwykłe ptactwo nie mogło docenić piękna krajobrazu, nad którym właśnie przelatywało, dlatego też stado nie przerywało lotu ani na chwilę, jednak mnóstwo podróżników przybywało w te strony wyłącznie po to, by chociaż raz w życiu wspiąć się na jeden ze szczytów Gór Granicznych i objąć wzrokiem ten zapierający dech w piersiach obraz. Pola uprawne, liczne wzgórza, wąwozy, lasy, a nawet obszary nizinne czyniły to miejsce niezwykle urokliwym. Co prawda, niebezpieczeństw także tu nie brakowało, ale obieżyświaty przymykali na ten mankament oko, upojeni przepiękną okolicą.
Najbliżej położonym – w stosunku do Gór Granicznych – miastem było niewielkie i średnio zamożne Rotturborg, zaś najbliższą wioską – Hefirk. Mieszkańcy wsi żyli głównie z rolnictwa, rybołówstwa i prostego rzemiosła. Nieliczni pracowali ciężko w kopalniach rudy żelaza, jakich w tym regionie nie brakowało. Jednak od dziesiątek lat żaden z nich nie został siłą zaciągnięty do wojska. Nawet w tak niespokojnych czasach, jak te, dowódcy nie zwracali uwagi na małą miejscowość znajdującą się na krawędzi kontynentu. Pamiętali o niej wyłącznie komornicy Rotturborgu. Tak więc życie w Hefirku toczyło się powoli i spokojnie, a nie licząc okazyjnych ataków dzikich zwierząt, niemalże pozbawione było wrażeń. I nikomu to nie przeszkadzało.
Dla przelatujących wysoko nad drzewami ptaków już i tak mała wioska stała się jeszcze mniejsza, ale za to wśród licznych pagórków dostrzegły także niewielką chatkę, znajdującą się kilka mil od Hefirku. W porównaniu do miejscowości budynek ten stanowił wyłącznie punkcik, jednak skupiał wokół siebie potężne moce. Większość zwierząt, choć nie potrafiła korzystać z magii, doskonale wyczuwała jej działanie i zazwyczaj trzymała się z dala. Dlatego stado skręciło nagle w przeciwnym kierunku, by znaleźć się jak najdalej od tej ukrytej pomiędzy wzgórzami tajemnicy. Czas był odpowiednią zapłatą za bezpieczeństwo.
Tymczasem drzwi wejściowe chatki rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem i ze środka wystąpił młody chłopak. Cień niedojrzałego zarostu stanowił jedyną skazę na jego gładkiej twarzy, która już za kilka miesięcy przekształci go z nastolatka w mężczyznę. Długie czarne włosy opadały falami na muskularne ramiona, a zielone oczy spoglądały uważnie przed siebie. W ręku dzierżył drewniany miecz, ale odziany był wyjątkowo lekko – nosił jasną koszulę z obciętymi rękawami i workowate spodnie, a na stopach miał sandały. Jeszcze nie tak dawno temu nie mógłby sobie pozwolić na podobne ubranie, ale wiosna okazała się wyjątkowo łagodna i przyniosła ze sobą ciepło.
Chłopak zamknął drzwi i zbliżył się do dwóch kukieł, stanowiących jego pole treningowe. Zerknął na chwilę w stronę lasu. Mistrz siedział tam, gdzie zawsze, na pniu ściętego drzewa. Podniósł klepsydrę do góry i kiwnął mu głową, dając uczniowi szansę na przygotowanie się.
Młodzieniec wciągnął głośno powietrze do płuc, a następnie wypuścił je wolno. Rozluźniał i napinał mięśnie, jedno po drugim, by spowodować wydzielanie adrenaliny. Skoncentrował wzrok na dwóch kukłach naprzeciwko i wyłączył się na zbędne bodźce, które mogłyby rozproszyć go w czasie próby. Wypchane manekiny zostały nabite na kije i ustawione w pewnej odległości obok siebie, takiej, że kiedy znajdował się pomiędzy nimi, zawsze któryś z nich musiał go trafić. A robiły to za pomocą drewnianych mieczy przymocowanych do ich boków. Miały różne wysokości – prawy górował nawet nad chłopakiem, przez co broń uderzała w szyję, lewy zaś był niższy i drewno kierowało się w stronę dolnych partii tułowia. Obracały się swobodnie wokół własnej osi z prędkością zależną całkowicie od niego. Najtrudniej było obronić się przed obiema na raz, dlatego nie powinno się popchnąć ich w tym samym momencie.
Jednak młodzieniec lubił wyzwania.
Kiwnął mistrzowi głową, a wtedy ten przechylił klepsydrę. W chwili, kiedy pierwsze ziarenko spadło na dół, uczeń popchnął obie kukły i wskoczył pomiędzy nie.
Ataki nastąpiły niemalże w tym samym momencie. Zablokował wyższe uderzenie, odbijając manekin w drugą stronę, a nad niższym po prostu przeskoczył. Siła, z jaką powstrzymał cios wyższej kukły, nie była odpowiednio duża, więc tym razem pierwsze nadeszło dolne trafienie. Powstrzymał je pionowym sztychem i wykonał obrót, który skwitował przecięciem materiału, znajdującego się na szyi drewnianego przeciwnika. Tymczasem miecz prawego manekina powrócił, ale poruszał się tak wolno, że młodzieniec bez problemu chwycił go za rękojeść i odepchnął od siebie, wykonując przy tym cięcie z góry na dół.
Zadanie w teorii było proste – miał traktować te worki treningowe jak prawdziwych wrogów, co znaczyło, że każdy niepowstrzymany atak mógł się skończyć, zależnie od reakcji mistrza, albo śmiercią albo raną. W pierwszym przypadku nauczyciel po prostu przerywał trening i wyznaczał karę, najczęściej znacznie bardziej męczącą od starcia z kukłami, toteż nie bez powodu każdy taki pojedynek traktował bardzo poważnie. Poza tym trafienia twardymi drewnianymi mieczami na praktycznie nagie ciało bolały wystarczająco, żeby starał się ich unikać.
Znowu pierwsze było uderzenie dolne. Odkopnął je nogą i przeciął szyję manekina z drugiej strony, po czym wykorzystał impet ciosu i nabrał prędkości, którą wykorzystał do zaatakowania wyższego przeciwnika. Po wykonaniu pół-obrotu trafił z olbrzymią siłą w improwizowaną głowę kukły. Jej miecz zatrzymał się kawałek przed nim, ale i tak westchnął ze zdenerwowania. Miał nadzieję na to, że zdoła strącić drewniany łeb, jednak jedyną odpowiedzią na jego uderzenie pozostał dźwięk pękającego materiału. Z frustracją chwycił za głowę i obrócił ją w przeciwnym kierunku, po czym jakby od niechcenia zablokował cios niższego manekina, nawet nie oglądając się za siebie.
Dalsze uniki, kontry i parowania zlały się w jego umyśle w jedno. Po tym, jak pierwsza próba „zabicia” kukły skończyła się niepowodzeniem, stracił nadzieję na wygraną w pojedynku. Postanowił skupić się wyłącznie na niedopuszczeniu drewnianych mieczy do swojego ciała i wychodziło mu to bez najmniejszego problemu. Długie lata nauki szermierki opłaciły się. Był szybki, zwinny i bezbłędnie obliczał czas na reakcję, przez co zawsze wykonywał ruch w dokładnie tym momencie, w jakim sobie to zaplanował.
W końcu ostatnie ziarenko piasku spadło na dolną część klepsydry, a mistrz przerwał trening uniesieniem ręki. Młodzieniec powstrzymał obroty manekinów rękoma. Teraz, kiedy przestały być jego przeciwnikami, mógł sobie pozwolić na tak jawne złamanie zasad.
Gdy mistrz zbliżył się do niego, uklęknął na jedno kolano i spuścił głowę w dół.
- Terku.
- Mistrzu Leanilu.
- Podnieś głowę, dziecko. Nie masz się czego wstydzić. Świetnie poradziłeś sobie w dzisiejszym pojedynku.
Terk podniósł głowę i spojrzał mistrzowi w oczy. Jego długowieczny nauczyciel miał najlepsze lata życia już dawno za sobą. Długie siwe włosy, których z roku na rok ubywało, zwisały w nieładzie. Na zmęczonej twarzy pojawiało się coraz więcej zmarszczek, a chociaż brązowe oczy wciąż błyszczały mądrością, dało się w nich dojrzeć także rezygnację. Był złamanym, starym człowiekiem, a to że ostatnie lata postanowił poświęcić szkoleniu swojego potomka, wskazywało na determinację, wciąż bijącą w sercu mężczyzny. Determinację, która ciągle i nieustannie toczyła zaciekły pojedynek z rezygnacją.
- Pozwolę się nie zgodzić, mistrzu – odparł. – Nie udało mi się strącić głów manekinom. Zawiodłem.
- Na to przyjdzie jeszcze czas, Terku. Nie trać nadziei. Jak dobrze pamiętasz, niegdyś mi także jej zabrakło, a jednak udowodniłeś swoją wartość i pozbawiłeś mnie fałszywych złudzeń. Duchy są w tobie i prędzej czy później pomogą ci w wykonaniu zadania, do jakiego dążysz. Jestem tego pewien.
Terk kiwnął głową. Nie zgadzał się ze słowami mistrza. Jak każdy młodzieniec stawiał rzeczywistość nad zapewnieniami. Mimo wszystko postanowił je przyjąć, bo wypłynęły z ust człowieka, któremu ufał bezgranicznie.
- Jak już mówiłem, dobrze się dziś spisałeś. Masz wolne na resztę dnia. Dobrze wykorzystaj ten czas.
Dwa ostatnie słowa były standardową procedurą w przypadku, gdy kukłom nie udało się go trafić. Cztery spośród sześciu dni tygodnia przeznaczali na naukę i treningi. Piąty stanowił sprawdzian umiejętności w walce z manekinami. Zależnie od tego, czy przyjął któreś z uderzeń, kończył się albo wyciskiem większym niż w ciągu poprzednich czterech dni, albo czasem wolnym. Szóstego zaś wędrowali do pobliskiej wioski, Hefirku, by uzupełnić zapasy na następny tydzień. Ze wszystkich ten lubił najbardziej, jako że tylko wtedy miał kontakt z kimś oprócz mistrza Leanila.
Terk podniósł się z ziemi, a starzec odwrócił się i ruszył w stronę chatki. Jednak zanim wstąpił do środka, młodzieniec zatrzymał go głośnymi słowami:
- Na jaki posiłek masz dzisiaj ochotę, mistrzu?
Ujrzał przelotny uśmiech na ustach mężczyzny, tak rzadki ostatnimi dniami.
- Dobrze wiesz, jak bardzo lubię łagodne, królicze mięso…
Chłopak kiwnął głową, a mistrz odwrócił się i wszedł do środka domku. Kiedy nauczyciel zniknął we wnętrzu, Terk ruszył w kierunku małej drewnianej budki, której przydzielili funkcję składzika. Trzymali tam przeróżne narzędzia i broń potrzebną do myślistwa. Młodzieniec odłożył miecz treningowy, założył kołczan na strzały na plecy i zabrał ze sobą łuk. W posługiwaniu się nim nie miał takiej wprawy jak w walce ostrzem, ale umiejętności wystarczały do niewielkich polowań.
Po chwili szperania i uzbrajania się w niezbędne przedmioty wyszedł z komórki i skierował się w stronę lasu. Czas wolny oznaczał, że mógł przez te kilka godzin robić, co tylko chciał, ale mistrz wolał, żeby przeznaczał go na coś pożytecznego. Najczęściej więc czytał książki z ogromnego księgozbioru Leanila, walczył z kukłami, biegał albo polował. Robił wszystko, co było mu potrzebne, by stać się tym, na kogo szkolił go jego nauczyciel. Miał bronić ludzi i chronić ich przed złem, na które przed laty skazał ich władca, jakiemu ufali.
Zamierzał stać się Mieczem Dusz.

niedziela, 18 stycznia 2015

Prolog: Zdradzeni (Leanil)

Zakon był dzisiaj pusty jak nigdy dotąd. Do uszu nie dobiegały dziarskie słowa rzucane przez grupkę dyskutujących ze sobą mężczyzn. Kuchta nie przyrządzał przybyłym swojej słynnej mlecznej zupy, która rozgrzewała ciała lepiej niż najznakomitsze wino. Kronikarz nie zapisywał kolejnych kart historią początków Zakonu. Nie słychać też było odgłosów ćwiczeń dobiegających z dziedzińca. Jak na ironię, tego poranka w Mieczach Dusz brakowało życia. Także pozagrobowego.
Leanil bez słowa przeszedł wzdłuż korytarza prowadzącego do spiralnych schodów. Już teraz luka w pamięci doskwierała mu niemiłosiernie, wywołując ostry ból głowy w bliżej nieokreślonym miejscu. Klątwa, jaka została na nich narzucona, powodowała, że nie mógł nawet myśleć o tym, co się wydarzyło, a co dopiero o tym mówić. Doskonale wiedział, do czego doszło, a jednocześnie skażony magią umysł nie potrafił znaleźć wyrażeń zdolnych do opisania wspomnienia. Zbrodnią było złamać człowieka w tak młodym wieku, ale oprawcy dawno już zabłądzili na ścieżce moralności.
Po wejściu na górę skierował się w stronę drzwi, zza których dobiegał jedyny odgłos wskazujący na to, że w zamku znajdował się jeszcze ktoś oprócz Leanila. Właściwie ten powtarzalny, jednostajny dźwięk, przypominający głuche uderzanie czegoś małego i twardego o kamienny blok, zdradzał również tożsamość gościa Zakonu, jednak mężczyzna musiał zobaczyć go na własne oczy. Żeby upewnić się, że klątwa nie wyrządziła mu większych szkód niż podejrzewał.
Kiedy uchylił drzwi niewielkiego pomieszczenia, siedzący na parapecie przystojny mężczyzna z burzą czarnych włosów opadających mu w nieładzie na czoło nawet na niego nie spojrzał. abharydowe ostrze leżało pod nim oparte o mur.
- Felldrinie.
- Leanilu.
Maleńka piłeczka zrobiona z liści brioskwi odbijała się raz po raz od kamienia i wracała do ręki mężczyzny, który posyłał ją tam ponownie. Osiągnięcie takiej precyzji dla zwykłego człowieka było niemalże niemożliwe i prędzej czy później źle wymierzyłby kąt, a kulka umknęłaby jego chwytowi. Felldrinowi przychodziło to jednak bez trudu. Mógłby siedzieć tu cały dzień i noc i nie przestać poruszać ręką ani na chwilę, mimo to piłeczka nie zmieniłaby toru lotu w żadnym momencie.
Członkowie Zakonu nie należeli do zwykłych ludzi. Ich władca się o to zatroszczył.
- Odeszli – powiedział Felldrin, zanim Leanil zdążył zadać mu pytanie. Mężczyzna planował usiąść na parapecie drugiego okna, ale zatrzymał się wpół kroku.
- Jak to? – zdołał z siebie wykrztusić.
- Odeszli – powtórzył, nie przestając odbijać piłeczki. Nie podniósł także wzroku. – Odeszli jeszcze przed świtem, kilka godzin po tym, jak rzucono na nas klątwę. Rozpierzchli się po świecie, byle jak najdalej od tego plugawego miejsca. Nikt nie ruszył za nimi w pościg. Przecież i tak nic nie powiedzą. – Uśmiechnął się, a był to uśmiech wściekły i smutny zarazem. – Ja również planowałem odejść, ale wiedziałem, że przyjdziesz tu dzisiaj, by kontynuować Służbę. Postanowiłem dotrzymać ci towarzystwa ten ostatni raz, nim wyjadę.
Leanil westchnął cicho i oparł się o ścianę. Ból głowy minął, zastąpiony innym uczuciem. Poczuciem bezsilności.
- O czym ty mówisz, Felldrinie? Dlaczego to uczynili? Dlaczego ty także zamierzasz tak postąpić? Winniśmy Służyć i chronić bezbronnych przed Upiorami, dopóki nie wychowamy swych następców. Złożyliśmy Przysięgę…
- Przysięga – zaczął Felldrin, gwałtownie ukrywając piłeczkę w dłoni i zaciskając ją w pięść. Jego twarz wykrzywiła się w kolejnym gniewnym grymasie, tym razem pełnym furii i nienawiści – przestała cokolwiek znaczyć w chwili, gdy rzucono na nas zaklęcie. Nie można złamać swoich ślubów, gdy zostały złożone zdrajcom. Gdy człowiek zabija, staje się mordercą. Jednak kiedy od jego ciosów pada morderca, nazywamy to sprawiedliwością. Dlatego właśnie nie można zdradzić zdrajców. Wszelkie przysięgi przestają wtedy obowiązywać. Rozumiesz, Leanilu?
- Upiory…
- Upiory odeszły. Słyszałeś króla. Po prostu nas zostawiły.
Leanil spojrzał na niego szklanymi oczami pełnymi łez duszy, łez, które nie chciały wypłynąć.
- Ale powrócą.
Felldrin pokiwał zgodnie głową. Opuścił wzrok i schował piłeczkę do kieszeni, po czym sięgnął po swoje ostrze.
- Braliśmy udział w bezsensownej wojnie – powiedział. – Walczyliśmy za sprawę z góry skazaną na porażkę, u boki ludzi przesiąkniętych złem i zepsuciem. Osiągnęliśmy Doskonałość Duszy. I zmarnowaliśmy ją… - Zamilkł na chwilę, zadumany nad znaczeniem własnych słów. Kiedy podniósł wzrok i spojrzał Leanilowi w oczy swoimi niebieskimi tęczówkami, mężczyzna ujrzał w nich rezygnację. – A potem nas zdradzono. Wypowiedziano klątwę, by ludzie nigdy nie usłyszeli z naszych ust opowieści o zagładzie, na jaką skazał świat wielbiony władca. Zostaliśmy złamani, Leanilu. Król stworzył ideały i udowodnił, że zniszczyć można je równie łatwo jak skażone rdzą żelastwo. Z tym że metal pozostawia po sobie chociaż ostre odłamki, podczas gdy nasze fragmenty są tępe i bezużyteczne.
Podniósł się z parapetu i uniósł Abharydowe Ostrze, by umieścić je w pochwie na plecach. Następnie ruszył powolnym, zmęczonym krokiem w stronę wyjścia. Zawahał się w progu, zatrzymany słowami Leanila:
- Następcy…
- Jeśli chcesz, możesz wychować swoich – mówił, nie odwracając głowy. Oparł się ręką o mur, jakby potrzebował wypoczynku. – Na bogów, przecież i tak nie zdołałbym cię powstrzymać. Jednak ja nie zamierzam dawać przyszłym pokoleniom nadziei, by rzeczywistość zmiażdżyła ją jak robaka.
Leanil ukrył twarz w dłoniach.
- Czym się staliśmy, Felldrinie?
- Niczym. Nigdy nic nie znaczyliśmy. Żegnaj, Leanilu.
I odszedł.